Drugiego dnia wyjazdu za nasz cel obieramy via ferratę Cesare Piazzetta. Droga ta uznawana jest za jedną z najtrudniejszych w Dolomitach –w zależności od opisu jest na drugim albo trzecim miejscu. Dla nas ma to być ostatni test przed superfrratą Constantini, wieczorem mamy podjąć ostateczną decyzje czy jesteśmy wystarczająco przygotowani by zmierzyć się z ferratą ferrat.
Z Canazei, dojeżdżamy do Passo Pordoi, gdzie odbijamy w wąską dróżkę prowadzącą do cmentarza wojskowego, koło którego rozpoczyna się szlak. Miejsce to jest smutnym przypomnieniem o krwawych walkach, które toczyły się w tym regionie podczas obu wojen światowych, pochowanych jest tu 30 tysięcy żołnierzy. Gdy przeglądam księgę z niekończącą się listą nazwisk opanowuje mnie dziwne uczucie przygnębienia -tylu ludzi zginęło, bez sensu tylko dla tego, że ktoś postanowił prowadzić wojnę w górach.
Cmentarz wojskowy od którego zaczyna się podejście pod via ferratę Piazzetta.
Za cmentarzem kierujemy się stromą ścieżką w stronę podnóża płaskowyżu. Dookoła piękne widoki, nawet czasem z pomiędzy chmur wyjrzy masyw Marmolady. Po około półtorej godziny docieramy do początku ferraty. Na stromej ścianie, gdzieś wysoko majaczą sylwetki naszych poprzedników. Na dole dwóch Niemców przygotowuje się do startu. Oprócz posiadania lonży związani są ze sobą lina –chyba tylko po to żeby czuć się bezpieczniej.
Zespół niemiecki ubezpieczający się dodatkowo liną.
Widzimy jak się męczą na pierwszych metrach i wiemy, że łatwo nie będzie. Pierwszy rusza Słoń, ale po chwili się zatrzymuje. Ma duże kłopoty z podejściem wyżej, każda jago próba kończy się niepowodzeniem. Początkowy odcinek tej ferraty trzeba zrobić na tarcie, ale jest spory problem -w nocy padało i skała jest mokra. W końcu udaje mu się stanąć na haku, a dalej już z górki. Następny jest Jendras, meczy się dłużej niż Słonik, ma nawet chwile zwątpienia ale w końcu wymyśla sposób na przejście dalej. Potem moja kolej, dochodzę szybko do miejsca które moim poprzednikom sprawiło problemy, korzystam z patentu Jędrasa i szybko staje na haku. Niestety tu potrzebuje dłuższej chwili, żeby złapać oddech i uspokoić nerwy – cóż tu dużo mówić niby nisko ale zastrzyk adrenaliny jest spory -to głównie zasługa śliskiej skały. Ojciec radzi sobie najsprawniej z nas wszystkich, może to dzięki kilku młodym Włoszkom które właśnie przyszły i obserwują jak zaczyna:)
Dalej jest już łatwiej, ale nadal stromo i ślisko, więc wspinaczka jest dosyć forsowna. W końcu dochodzimy do dużej półki skalnej gdzie robimy krótką przerwę. Za nią jest kominek –dosyć prosty, największym problemem jest ciasnota w środku. W pewnym momencie, zawadzam plecakiem o skałę i klinuje się. Szarpie mocniej i obsuwa mi się but, odruchowo zapieram się o ścianę plecami i kolanami. Wiszę w mało komfortowej pozycji, patrzę na Ojca i z przyzwyczajenia przez moją głowę przebiega okrzyk „blok” i pomysł, żeby się puścić. Na szczęście przypominam sobie, że to nie podkrakowskie skałki i po chwili, która kosztuje mnie sporo wysiłku ruszam dalej.
Potem dochodzimy do wiszącego mostku, z którego w dół jest niezły widok i docieramy do nastepnej półki. Tutaj szlak się rozwidla – na prawo idą liny, na lewo znakowana ale nie ubezpieczona ścieżka, z naszego opisu wynika, że prowadzi ona na przełęcz omijając wierzchołek Piz Boe. Zaczyna padać deszcz i słychać w oddali nadciągającą burzę, z ciężkim sercem wybieramy drogę na przełęcz. Poruszamy się bardzo wolno, jest ślisko i przy każdym kroku strącamy luźne kamyczki. Po przejściu w ten sposób ok. 30 m do góry ku naszemu olbrzymiemu zaskoczeniu trafiamy znów na właściwą ferratę. Kolejny raz informację w naszym przewodniku były nieprzydatne, a jedyne co udało nam się osiągnąć dzięki wybraniu ścieżki to ominięcie kawałka właściwej drogi w o wiele bardziej ryzykowny sposób. W takiej sytuacji, musimy iść dalej na Piz Boe. Na szczęście deszcz dosyć szybko przestaje padać, a na szycie mamy już piękną pogodę.
Zejście jest proste i urozmaicane przez piękne widoki, za schroniskiem Pardoi zaczyna się bardziej stromy kawałek. Szlak prowadzi nas na przełęcz Pardoi, ale my odbijamy w lewo i idziemy na przełaj przez podmokła łąkę w stronę cmentarza. Po drodze mijamy resztki okopów –pozostałość którejś z wojen. Po chwili zmęczeni ale zadowoleni docieramy do auta, to była wspaniała ferrata, ale uzmysłowiła nam wszystkim, że via ferrata Constantini leży poza naszym zasięgiem. Głownie przez jej długość –według opisu 8h, a znając nasz przewodni to minimum dziewięć godzin byli byśmy w ścianie, a do tego trzeba jeszcze doliczyć podejście i zejście.
Podsumowując, to via ferrata Cesare Piazzetta z wejściem na Piz Boe to ciekawa wycieczka, która wymaga dobrego przygotowania kondycyjnego. Największe trudności to pierwsze 7-8 m w pionie, które przy suchej skale nie powinny sprawiać większych problemu komuś kto jest obyty z ferratami. Uważam, że ludzie którzy budowali ten szlak mieli duże poczucie humoru –na początkowym odcinku mogli bez problemu dać drabinkę, ale zamiast tego jest zwykła lina, bez żadnych sztucznych ułatwień. Sprawia to, że każdy ma kilka nieudanych prób wspięcia się wyżej, a u stup ściany na obszernym kamieniu jak by specjalnie do tego celu ustawionym zbiera się istna loża szyderców, komentująca każde niepowodzenie.
:)
OdpowiedzUsuń